5 lutego 2016

Szybkie wprowadzenie do zielonych koktaji (oraz 5 prostych przepisów)




Jak Wam minął styczeń? U mnie był on bardzo kolorowy. Wzięłam udział w trzydziestodniowym wyzwaniu. Podjęłam się picia jednego zielonego koktajlu dziennie przez cały miesiąc. Wprawdzie, jeśli chodzi o koktajle, nie jestem, nomen omen, zielona, bo pijam je od kilku lat, ale tak z ręką na sercu nigdy nie miałam dłuższego okresu picia ich regularnie. A to ciąża i mdłości, a to zepsuty blender, a to wymówki, że pomysłu brak, albo, że na zakupach się zapomniało o dużej torbie zieleniny.

Zawzięłam się. Było cudownie. No dobra – z małymi wyjątkami, gdy zachciało mi się eksperymentowania z połączeniami, o których chyba nie będę tu wspominać. Grunt to zaplanować, co tydzień uzupełnić zapasy zieleniny i owoców, ewentualnie baz płynnych i do dzieła! Ale co z czym, jak i dlaczego dowiecie się z poniższych akapitów.

Dlaczego zielone, choć czasem jakby brunatne?

Ich bazą zawsze powinna być zielenina. Inne dodatki determinują również kolor koktajlu, ale zasadniczo nie o kolor koktajlu nam chodzi, a o zawartość dobroczynnego chlorofilu. Tak więc czasem będą zielone jak ufoludki, a czasem po prostu będą miały kolor błota. Zielone liście to pokłady magnezu, żelaza, kwasu foliowego, witamin takich jak: A, C lub K.

Co do koktajlu?

Najlepiej 60% zieleniny, reszta owoców i baza płynna, a czasami można dosypać jakieś dodatkowe składniki jak nasiona, orzechy, czy proszkowane algi, a w przypadku osób ćwiczących – odżywkę proteinową. Jeśli jednak zaczynacie dopiero przygodę z koktajlami, to można zwiększyć delikatnie ilość owoców, aby zamaskować lekko warzywny smak (w przypadku, gdy to przeszkadza), proporcje 40% zieleniny i 60% owoców są gwarancją, że koktajl będzie smakował owocowo. Zapewniam jednak, że pewne zieleniny nie są praktycznie wyczuwalne, o czym niżej!

Zieleniny i dlaczego warto stosować ich rotację?

Szpinak, jarmuż, rukola, kapusty jak pak choi (bok choi), sałaty, boćwina, natka marchewki to tylko najpopularniejsze. Najbardziej delikatny smak (a co za tym idzie – najmniej wyczuwalny) moim zdaniem mają szpinak i pak choi. Warto stosować ich rotację, aby zawarte w tych roślinach mikro ilości związków, które mogą być szkodliwe dla organizmu, nie miały szansy się w nim odłożyć. Jedzenie np. szpinaku kilogramami pewnie nikomu by na zdrowie nie wyszło! Na początek tygodniowa rotacja wystarczy, potem gdy dojdzie się do wprawy z planowaniem i zakupami, można stosować 2–3 rodzaje zieleniny tygodniowo.

A co z ziołami?

Ależ proszę! Pietruszka (źródło witaminy C), kolendra (znana z właściwości oczyszczania organizmu z metali ciężkich), mięta (wspomaga trawienie), bazylia (pomaga w pracy nerek) – na co macie ochotę! Każde z nich niesie ze sobą odmienne walory smakowe i zdrowotne. Można dorzucić garstkę do koktajlu.

Bazy płynne

  • Woda (dobrej jakości) – podstawa życia, chyba nie trzeba się rozwodzić?
  • Woda kokosowa (niesłodzona) – bogata w potas i elektrolity, idealna dla tych, którzy regularnie uprawiają aktywność fizyczną.
  • Mleka roślinne (moje ulubione to migdałowe i kokosowe, oba niesłodzone) – bardziej lekkostrawne niż krowie i dostarczające białka, witaminy E czy błonnika.
  • Świeżo wyciśnięte soki owocowe – zastrzyk witamin, ale i niestety cukru – jeśli używacie, zbalansujcie większą ilością zieleniny i owocami o niskiej zawartości cukru. Można je też rozcieńczyć wodą w proporcjach 50/50.
  • Zielona herbata – zawartość kofeiny może pomóc osobom, które dotychczas zaczynały dzień od kawy.
 

Owoce

To już zależy od Waszej wyobraźni, smaku czy zasobów lokalnego warzywniaka. Warto jednak pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze dodatek banana, mango lub awokado spowoduje, że koktajl będzie miał przyjemną aksamitną konsystencję. Dodatkowo awokado zawiera bardzo zdrowe, niezbędne w zbilansowanej diecie tłuszcze. Po drugie warto dodawać owoce o różnych kolorach – dzięki temu organizmowi dostarczymy bardziej zróżnicowanych witamin i minerałów. Dodatkową radą, jaką chciałabym Wam dać, jest używanie jednej porcji zamrożonych owoców – zamrożony banan daje niesamowitą, lodowo-kremową konsystencję, a generalnie zamrożone owoce powodują, że koktajl jest bardzo orzeźwiający. Poza tym łatwiej mieć zapas owoców w zamrażarce – są zawsze po ręką i nie psują się, dodatkowo można je zamrozić, gdy są tanie i najzdrowsze (w sezonie).

Inne dodatki

Do koktajlu można dodać też inne składniki, które niosą ze sobą walory zdrowotne. Na przykład nasiona szałwii hiszpańskiej (chia) lub nasze rodzime siemię lniane – źródła nienasyconych kwasów tłuszczowych i błonnika. Olej kokosowy – nierafinowany, toczony na zimno, najlepiej organiczny – łyżeczka w koktajlu spowoduje, że nasyci Was na dłużej, a spirulina, czyli sproszkowane algi jest świetnym źródłem białka pochodzenia roślinnego. Jeśli koktajle są dla Was mało słodkie, to można dorzucić do nich jednego suszonego daktyla.

Ale jak? Czyli o technice.

Zasadniczo wrzucić wszystkie składniki do blendera i zmiksować na gładką konsystencję. Niektóry rekomendują jednak zmielenie bazy płynnej z zieleniną, a dopiero potem dodanie reszty składników. Ma to zapobiec obecności niezmiksowanych liści w koktajlu, co bywa nieprzyjemne. Stosuję tę technikę przy kapustnych, gdyż one są nieco twardsze niż sałaty, czy szpinak. Jeśli to tylko możliwe, to z owoców nie usuwamy skórki, a jedynie myjemy je. Z zieleniny, szczególnie z tych kapustnych, warto usunąć twarde nerwy przed miksowaniem.

Jaki sprzęt?

Dość mocny blender. Słabe silniki po prostu mogą się spalić i okaże się, że stosunkowo tani blender jednak nie był taki tani, skoro po roku trzeba go wymienić na nowy. Ja używam Nutribullet i polecam każdemu, kto chce zacząć przygodę koktajlami (i nikt mi za to polecanie nie płaci! Autentycznie to były najlepiej wydane pieniądze w 2015 roku w naszym domu). Jest to nadal blender w umiarkowanej cenie, bardzo mały, mocny i szybki. Zmiksowanie koktajlu zajmuje 20 sekund, konsystencja jest cudownie gładka, a kubek, w którym się miksowało, można zakręcić i zabrać ze sobą. Są oczywiście jeszcze lepsze, ale i odpowiednio droższe sprzęty. Polecam każdemu zrobienie rozeznania przed kupnem.

Kiedy pić?

Zasadniczo, gdy mamy ochotę. Najlepiej jednak na pusty żołądek – zmielone owoce i zielenina trafiają od razu do układu trawiennego i zawarte w nich dobroczynne składniki są przekazywane błyskawicznie do krwiobiegu. Koktajle z dodatkami węglowodanów (w postaci odzywki czy płatków owsianych) są dobre przed treningami, te z dodatkiem odżywek białkowych są świetne po wysiłku.

Posiłek czy napój?

Jedno i drugie! Koktajl zawiera kilka z pięciu rekomendowanych porcji warzyw i owoców dziennie, które powinniśmy jeść, aby zachować zdrowie. Wypicie go jest łatwiejsze i szybsze niż przeżuwanie porcji surowego (!) jarmużu czy kapusty. Jednocześnie koktajle zawierają porcję płynu (z bazy wodnej i ze składników), który nawadnia organizm, a prawidłowe nawodnienie organizmu jest kluczowe dla jego zdrowego funkcjonowania.

Czy warto?

Oczywiście, że tak. Codzienna porcja surowizny, zastrzyk witamin i minerałów postawiła na nogi matkę dwulatka, który ciągle nie przesypia całych nocy, osobę pracującą, prowadzącą 3–4 zajęcia Zumby tygodniowo, studiującą w koledżu wieczorami i nie mającą pomocy niani, pani sprzątającej czy kucharki. Tak – to o mnie! Odstawiłam też poranne kawy. Czuję się lepiej, także mentalnie – zrobiłam coś uprzejmego dla mojego ciała. Polecam to uczucie każdemu.

Zielone koktajle mogą być wspaniałym wstępem do rozpoczęcia zdrowszego sposobu odżywiania, do utraty wagi, do polepszenia swojego zdrowia i samopoczucia. Picie zielonych koktajli to nie dieta z doskoku, warto uczynić to stylem życia. Jeśli Was przekonałam, to pewnie chcielibyście spróbować. Zapraszam więc na kilka prostych przepisów.

Podaję proporcje składników, choć są one orientacyjne i nie trzeba się sztywno ich trzymać. Jeśli koktajl jest zbyt gęsty, należy dodać nieco więcej bazy płynnej. Metoda jest ta sama we wszystkich przepisach – zmiksować najpierw bazę płyną z zieleniną, a następnie dodać resztę składników i zmiksować ponownie do uzyskania gładkiej konsystencji. Miarka, której używam, ma 250 ml. Zielenina odmierzana miarką oznacza, że napakowałam jej do tej miarki dość ciasno.

Koktajl jarmużowy z mango


miarka jarmużu,
pół miarki mango,
ćwiartka miarki borówek,
pół banana,
miarka wody.

Koktajl jarmużowy z mango

Koktajl szpinakowy z ananasem i awokado


miarka szpinaku,
miarka ananasa,
pół awokado,
miarka (do półtorej) niesłodzonej wody kokosowej.

Koktajl szpinakowy z ananasem i awokado

Koktajl szpinakowo-jabłkowy o nucie szarlotki


miarka szpinaku,
mały banan,
małe jabłko,
ćwierć łyżeczki karobu lub niesłodzonego kakao,
szczypta cynamonu,
miarka (do półtorej) niesłodzonego mleka migdałowego.

Koktajl szpinakowo-jabłkowy o nucie szarlotki

 

Koktajl z pak choi i mango


średnia kapusta bok choi (pak choi),
pół banana,
pół miarki mango,
ćwiartka miarki borówek,
miarka (do półtorej) niesłodzonego mleka migdałowego.

Koktajl z kapustą i mango

Koktajl jarmużowy z gruszką


miarka jarmużu,
pół banana,
mała gruszka,
ćwiartka miarki borówek,
miarka (do półtorej) niesłodzonego mleka migdałowego.

Koktajl jarmużowy z gruszką



Smacznego i niech moc koktajli będzie z Wami!

24 stycznia 2016

Pożywny wege lunch - sałatka ze szpinaku, sera halloumi i batatów


To na dziś szybka propozycja na lunch, czy lekki obiad/kolację, mieliśmy to dosłownie wczoraj, a że dar boży padł na twarz bardzo wcześnie po aktywnym dniu, a ja dałam sobie spokój z nauką, bo potrzebuję małej przerwy, to miałam chwilę na wklepianie przepisu. 
 
Co tu mamy? Pieczone słodkie ziemniaki, smażony halloumi, świeży szpinak, pomidorki koktajlowe i pomidory suszone z oliwy. Było dobrze! Dajcie znać, czy w dobie szybkich filmików na facebook, ktoś jeszcze czyta przepisy? ;) Miłej niedzieli!

P.S. W piątek dostałam wyniki z collegu - zdałam dział o odżywianiu sportowców, a w tym tygodniu mam egzamin z coachingu - proszę, trzymajcie kciuki! :) 
 
 
 
 
 
Sałatka ze szpinaku, sera halloumi i batatów 

4 porcje

4 garście świeżego szpinaku (użyłam drobnego)
8-12 pomidorków koktajlowych, przepołowionych
8 pomidorów suszonych z oliwy, pokrojonych na paski
4 nieduże słodkie ziemniaki, w skórkach, wyszorowane i pocięte na ćwiartki
1 standardowa kostka halloumi, pokrojona na 8-12 plastrów
nieco oliwy/oleju do smażenia sera (użyłam oliwy w sprayu)
nieco oliwy do pieczenia ziemniaków (2-3 łyżki)
1 łyżeczka suszonej bazylii
1 łyżeczka słodkiej papryki
pół łyżeczki kurkumy
ćwierć łyżeczki płatków chilli + nieco do posypania sera (opcjonalnie)
1 łyżka octu balsamicznego
nieco soli i pieprzu
kapka syropu klonowego

Na talerzach rozłożyć szpinak, pomidory świeże i suszone.

Oliwę do pieczenia, wszystkie przyprawy i zioła wymieszać w misce. Dorzucić pokrojone ziemniaki i wymerdać. Ułożyć na blaszce do pieczenia i do piekarnika na 180 stopni C, tak z dobry kwadrans, albo ciut dłużej - mają być miękkie w środku, a na zewnątrz zarumienione.

Na patelni rozgrzać tłuszcz do smażenia i usmażyć ser z obu stron, aż będzie rumiany. Na ostatnie 10 sekund wlać na ser odrobinę syropu klonowego i (opcjonanie) posypać płatkami chilli.

Na przygotowany szpinak ułożyć usmażony ser, a na górę dać upieczone ziemniaki. Polać oszczędnie dressingiem *. I tyle! Smacznego!

*u nas oliwa spod pomidorów 3 łyzki + 1 łyżka octu balsamicznego + 1 łyżeczka soku z cytryny + sól i pieprz + łyżeczka musztardy angielskiej + szczypta brązowego cukru.

7 listopada 2015

Ragu z jelenia. I o dzieleniu się. A także o blogu (trochę emocjonalnie).


Stała się rzecz niesłychana. Czytacie to, więc udało mi się ukończyć ten wpis. Udało mi się ugotować coś niecodziennego, przygotować rekwizyty do fotografowania, zrobić zdjęcie, a potem obrobić je i sklecić parę słów. 

Moja nieobecność na tym blogu, brak regularnego (albo żadnego) kontaktu ze mną - część z Was pewnie pomyśli, że urodziłam dziecko i dostałam pierdolca, że nic poza byciem matką mnie już nie interesuje. I w sumie, to pewnie Was nie winię za to, bo kilka lat temu pomyślałabym podobnie. Prawdą jest, że dawnej Karoliny już nie ma. Tej, która z zapałem śledziła trendy kulinarne, z wypiekami na twarzy otwierała paczki z nowymi książkami, albo siedziała do nocy, aby przygotować dobry wpis kulinarny. Nie piszę o tym bez żalu, ale taka kolej życia. Obecna Karolina gotuje szybko, prosto i sięga po sklepowe gnocchi. Rzadko eksperymentuje w kuchni, bo nie ma na to natchnienia i siły. Czasem myśli, że uda jej się wrócić do dawnej pasji, jeśli ta nie umrze w natłoku obecnej i przyszłej codzienności. 

Ta Karolina odnalazła jednak inną drogę, która powoduje, że jest zmotywowana do działania, aktywna i spełniająca się. Zostanie instruktorką Zumby i Zumby Toning było jedną z lepszych rzeczy jakie zrobiłam w życiu. Rozpoczęłam też naukę w collegu, aby w przyszłym roku uzyskać dyplom doradcy do spraw żywienia i utrzymywania wagi. Nad książkami o odżywianiu sportowców, diety kobiet w ciąży, czy tabelami kalorycznymi spędzam jedyny wolny czas - w nocy, gdy zaśnie mój syn. Jestem wykończona, ale podobno im dzieci starsze, tym sprawy wyglądają lepiej. Muszę w to wierzyć, bo inaczej zwariuję. 

O czym muszę przestać myśleć, to ten blog. Ignorować wiadomości typu: ej, może być wróciła, bo niektórzy czekają!  Niech sobie będzie źródłem kilkuset przepisów, a nowe jak widzicie sami - może pojawią się dwa razy w roku. Może. Nie wierzę już, że wrócę do regularnego blogowania. Ufff. Napisałam to. Przyznałam oficjalnie. 

Na osłodę dziś będzie nowy wpis. Przyjechała moja siostra i pomogła w domu i z młodym. Ja zrobiłam coś nowego i udało mi się wykonać zdjęcie. Oto i jest ragu z jelenia. 

Upiekłam kiedyś chleb dla znajomych, on - potomek powojennego emigranta polskiego. Dostał też słoik ogórków kiszonych domowej roboty - napisał smsa, że jego polskie korzenie zostały odbudowane. Napisaliśmy mu z lubym, że te ogórki odbudowałyby polskie korzenie w dziesiątym pokoleniu. Chce się nauczyć piec chleb na zakwasie. Odstąpiłam pół mojego, napisałam długą instrukcję, przepis, sugestie, dodałam, że zawsze może liczyć na pomoc. Wieczorem podjechał pod dom motocykl. To on. Miał ze sobą cool boxa, a w nim 3 duże paczki mięsa z jelenia (steków, mielone, na gulasz) i słoik domowego sosu chilli, który podobno dobrze idzie w parze z tym mięsem. Dobrze jest się dzielić. :)




Ragu z jelenia  

4 porcje 

500g mielonego mięsa z jelenia 
4 łyżki oliwy 
1 duża marchewka 
1 łodyga selera naciowego 
1 mała cebula
1 ząbek czosnku 
ok. 150ml czerwonego wytrawnego wina  
400ml puszka siekanych pomidorów 
1 łyżka koncentratu pomidorowego 
sól
świeżo zmielony czarny pieprz 
szczypta suszonego tymianku 

parmezan, rukola, gnocchi lub makaron do serwowania 


Mięso należy wyciągnąć z lodówki co najmniej na pół godziny przed przygotowaniem sosu i zostawić je w temperaturze pokojowej.

W dość szerokim rondlu, takim, aby mięso przykryło dno dość cienką warstwą, rozgrzać oliwę. 

Cebulę, seler naciowy, marchewkę i czosnek pokroić bardzo drobno (użyłam robota kuchennego i wszystko posiekałam).
 
Do rondla dodać posiekane warzywa i ciągle mieszając smażyć na dużym ogniu przez ok. 5 minut. Warzywa nie mają być brązowe, a jedynie zeszklone, więc trzeba pilnować i ciągle mieszać.

Mięso przyprawić solą i pieprzem, dokładnie wymieszać. Dodać do rondla tak, aby równomiernie przykryło jego dno. Nie mieszać na tym etapie! Zostawić na 3-4 minuty, do momentu, aż mięso usmaży się od spodu i zacznie wypuszczać parę oraz ścinać się powoli na górze. Wtedy dokładnie zamieszać i jeżeli całość jest sucha (w przypadku chudego mięsa jakim jest jeleń, to bardzo prawdopodobne) i zaczyna się przypalać, dodać nieco więcej oliwy.

Przez ok. 5-8 minut, co chwilę mieszając, smażyć mięso z warzywami, do momentu, aż mięso zacznie przyklejać się do dna rondla. Znaczy to, że jest gotowe na wino.

Dolać wino, zamieszać i zostawić, aż niemal całe wino wyparuje. Dodać koncentrat i smażyć 1-2 minuty.

Następnie dodać pomidory, tymianek i około 150ml wody, zagotować, zmniejszyć ogień do minimum, przykryć i gotować przez ok. godzinę. Jeśli dużo sosu wyparuje, dodać nieco wody w trakcie gotowania.

Serwować z kluskami lub makaronem, posypane świeżo startym parmezanem i rukolą.  

Smacznego!

25 maja 2015

Rzecz o angielskim śniadaniu. Czyli jak nie narzekać na tutejszą kuchnię.


Ach, jaka jestem zmęczona! Ogólnie, gdyż nie śpię od piętnastu miesięcy, ale także marudzeniem tutejszej Polonii i narzekaniami na tę straszną angielską kuchnię. A że tłusto, a że kiełbaski smakują jak papier, a że jak można fasolkę na śniadanie, a już w ogóle kaszankę (i to tę ich suchą!) i tak dalej. A im bardziej podrążę temat, ty bardziej wychodzi na jaw, że Ci narzekający kupują produkty słabej jakości, albo stołują się w sieciówkach przy autostradach. To chętnie posłuchałabym opinii cudzoziemców na temat tej strasznej polskiej kuchni, gdyby zaserwowano im serdela z geesu z chlebem z margaryną. Pretensje można mieć do siebie za zły wybór produktów, lub/i za ich złe przygotowanie. Nie twierdzę, że wszystko jest cacy, nie twierdzę, że to śniadanie jemy 5 razy w tygodniu, ale w niedzielny poranek na lekkim kacu, co zdarzył nam się u nas w domu raz od ponad roku (prawdziwa historia!), to chyba nie było nic lepszego. Dobrej jakości tradycyjnym śniadaniem dogadzamy sobie zresztą co parę tygodni, kac nie jest obowiązkowy. 





Bekon 

Tutaj tzw. back bacon, z kawałkiem tłuszczu po boku. Kupowany u lokalnego rzeźnika, który wyroby wieprzowe ma z farmy oddalonej o kilkanaście mil. Na tej farmie świnie chodzą sobie wolno na powietrzu. Cena ok. 6-7 funtów za kilogram. 

Nie smażę. Po pierwsze nie trzeba mu tłuszczu, po drugie przy smażeniu lubi wypuścić mało apetyczny płyn. Na blaszkę, do piekarnika na 180 stopni C i do zarumienienia. 

Kiełbaski

Na zdjęciu kiełbaska wieprzowa bez dodatków, produkowana 45mil od nas. Harrogate Sausages zawierają 97% mięsa, reszta to przyprawy. Tutaj akurat chlust sosu Worcestershire. Kiełbaski te są dostępne w dobrych supermarketach i kosztują ok. 3 funtów za 6 sztuk. O kiełbaski produkowane lokalnie warto też pytać okolicznych rzeźników. I nigdy nie kupować nic, co ma mniej niż 80-85% mięsa. Albo mieć pretensje do siebie, że się nie czyta etykiet i je się coś, co smakuje jak papier.

Obsmażam szybko na małej ilości neutralnego oleju na patelni, potem na blaszkę i dopiekam kilka minut w 180 stopniach C.

Kaszanka (Black Pudding)

Czyli kaszanka. Kupuję produkowaną tuż za granicą Yorkshire, kilkadziesiąt mil od nas, w sąsiednim hrabstwie - Cumbrii, w cenie ok. 1,50 funta za 4 plastry. Wybierając kaszankę patrzę, aby miała kawałeczki tłuszczu (dzięki temu jest mniej sucha), możliwie miała świeżą krew, a nie tylko suszoną. Kwestia smaku kaszanki zależy głównie od przypraw, jedne są mniej, inne bardziej pieprzne, imbirowe, z nutą gałki muszkatołowej itd. Trzeba kupować różne i trafić w końcu na swój typ. I tak - angielska kaszanka jest bardziej zbita i sucha niż polska. Ale jest świetna! Jak w poprzednich akapitach - sprawdźcie lokalnych rzeźników: moi produkują sami black pudding, ale dla mnie jest zbyt tłusty. 

Kaszankę obsmażam z obu stron na neutralnym oleju, aż będzie lekko zarumieniona. 

Jajka 

Od kur z wolnego wybiegu (free range). Ja zawsze kupuję na targu z farmy oddalonej o ok. 30-40 mil od nas. Lokalne, etyczne, smaczne. Nie ma to, tamto. Cena 1 funt za 6 sztuk.

Pisać, że po prostu smażę na neutralnym oleju? Chyba nie trzeba. 


Fasolka w sosie pomidorowym (Baked Beans)

Nie ma tu filozofii. Kupuję te dostępne w supermarketach, skaczę po markach, patrzę tylko, aby nie było w składzie syropu glukozowego. Jakby miała czas, jak w czasach, gdy nie byłam mocno zajętą matką, to zrobiłabym sobie domową, o taką jaką pokazywałam w TYM wpisie. Ceny w zależności od marki wahają się między 60 pensów, a ok. 1 funta za puszkę. 

Fasolę hop do rondelka i podgrzewam. Żadnych mikrofalówek, aaaaaaaaa!

Inne dodatki 

U nas pieczone pomidorki koktajlowe (tradycyjnie połówki pomidorów grillowane), a także sezonowy akcent - pieczone szparagi, lokalne a jakże! Z sąsiedniego hrabstwa Lancashire, kupione na targu w piątek rano, są idealne na weekendowe śniadanie. Te, które lecą z drugiej półkuli nigdy nie będą takie smaczne. 

Z innych dodatków, na które nie mamy zwykle w domu ciśnienia (ale dostajemy w knajpach i hotelach na wyjazdach) można spotkać w angielskim śniadaniu to np. smażone pieczarki, hash brown (coś w rodzaju placka z ziemniaków smażonego na głębokim tłuszczu), w Cumbrii podają potato scone (rodzaj wypieku), a np. w Szkocji możecie zjeść nadziewane baranie żołądki, czyli haggis - który nota bene potrafi być zaskakująco pyszny!

Na zdjęciu nie widać brązowego sosu (brown sauce) - jest to dość wyrazisty, kwaśny sos z lekką słodką nutą. Tu znowu się wszystko rozbija o cenę. Najlepszy i niemal taki sam jak domowej roboty sos produkuje moim zdaniem firma TipTree, cena ok. 2 funtów. 

Tradycyjnie podaje się też do śniadania tosty, ale te u nas w domu raczej nie bywają, więc i tym razem nie było.

I co? Jedlibyście?


28 lutego 2015

Porada. Co zrobić z tłuszczem spod pieczenia mięsa?




Jeśli pieczecie wieprzowinę, kaczkę, gęsinę, nawet kurczaka - generalnie mówiąc - tłuste kawałki mięsa, to w brytfance zawsze zostaje spora ilość tłuszczu. Nie polecam zostawiać go w całości jako bazę do sosu pieczeniowego, bo będzie on za tłusty. Po upieczeniu mięsa, a przed zrobieniem sosu należy tłuszcz zlać do słoiczka i pozostawić do stężenia. Przechowywać w lodówce, maksymalnie do 2 miesięcy.

Po co to robić? Przecież to sam tłuszcz, cholesterol, tłuszcze trans i zawał serca skompresowany w słoiku - być może pomyślicie. Otóż zjedzony na raz pewnie tak, natomiast dodawany w małej ilości do sosów, zup, duszonych czy pieczonych warzyw podniesie ich walory smakowe niebagatelnie, a Wy podbijecie smak dań za grosze i w sposób naturalny. Zróbcie na tym pieczone ziemniaki - każdy się będzie pytał, jaki jest Wasz sekret! No i niech kamieniem rzuci ten, który nigdy nie używa kremówki, czy nie je tłustych serów.

W owym tłuszczu można zatopić zioła, np. tymianek, rozmaryn, można dodać przyprawy jak koper włoski, goździki, anyż. Można zrobić mini kostki smakowe używając tych dodatków i zalewając je tłuszczem w foremkach na lód, a następnie zamrażając.

Pamiętać należy, aby tłuszcz nie był za gorący, bo może nam pęknąć słoik. Unikałabym zachowywania tłuszczu spod jagnięciny, gdyż jest to smak tak mocny i specyficzny, że zabije smak innych dań, zamiast go podbić.

Poza tym wszystkim wylewanie tłuszczu do kanalizacji to zło, a czasem pozbywanie się go w inny sposób może być kłopotliwe. Dlaczego go więc nie zachować i nie wykorzystać w późniejszym gotowaniu?

24 lutego 2015

Pieczyste niedzielne. Łopatka wieprzowa. Na budżecie z Jamiem.


Wypróbowałam kolejną propozycję z książki "Save with Jamie", o której pisałam Wam kilka słów w tym wpisie. Przygotowałam to w zasadzie trochę z musu, bo luby miał ciśnienie na wypróbowanie innego przepisu z wykorzystaniem resztek z tej pieczeni. Od niechcenia przygotowałam, a rozłożyło mnie to na łopatki. Zastosowałam delikatne zmiany w stosunku do oryginalnego przepisu, o których wspomnę poniżej. 

Zdaję sobie sprawę, że 4.5kg kawał wieprzowiny swoje kosztuje, ale to porcja na ok. 8 osób plus powinny zostać resztki (przynajmniej wg Jamiego). U nas było dokładnie z połowy porcji, na pewno na dwa obiady i być może na resztki - mięso było tak pyszne, że zjedliśmy go sporą jak na nas porcję. Łopatka miała kość i grubą skórę, którą ponacinali mi rzeźnicy, pochodziła z lokalnej hodowli, w której świnie wypasane są na zewnątrz w dobrych warunkach życiowych. 




Do mięsa zamiast ziemniaków był tym razem seler korzeniowy, który usmażyłam w tłuszczu wieprzowym (u Jamiego oliwa, a jakże!), a także duszona czerwona kapusta (w przepisie z dżemem z owoców jagodowych, u mnie z membrillo - gęstą galaretkę z pigwy, bo w domu nie miałam ani jednego dżemu). Tym razem wystąpił też wyjątkowo ubogi w składniki, ale jakże smaczny sos pieczeniowy bez żadnych nonsensownych składników typu granulki zagęszczające, czy kostki rosołowe (przepis na sos na wypasie w tym wpisie). Zamiast tradycyjnego musu/sosu jabłkowego, który Brytyjczycy kochają do wieprzowiny były pieczone połówki jabłek.

Całość była wyśmienita i do powtórzenia dość szybko.


2 lutego 2015

Co z tym blogiem?


Kochani,

Wielkimi krokami zbliża się piąta rocznica bloga. Co się dzieje z nim - każdy widzi. Od dziesięciu miesięcy nie śpię po nocach, w dzień nie mam czasu na wiele rzeczy, które pochłaniały mnie w czasach bezdzietnych. Wróciłam do pracy, dodatkowo jestem instruktorką Zumby i za tydzień uruchamiam drugą grupę, po tym jak pierwsza okazała się być sukcesem. Sprawia mi to ogromną radość, powoduje, że jak wstaję rano, to myślę: dziś po całym dniu w biurze jeszcze pracuję wieczorem, ale OK - robię to co lubię, wracam do domu zrelaksowana, utrzymuję się w dobrej fizycznej formie. Chcę się rozwijać w tym kierunku. :)

Nie to, że nie gotuję. Gotuję, próbuję nowe dania, czasem w pośpiechu, czasem z przekleństwem na ustach, bo dzieć mi się płakał i jak poszłam go ukoić, to spaliłam coś dobrego. Rzadziej mam okazję przygotować się do sfotografowania dań i zrobić dobre zdjęcie. Gdzieś tam w środku żałuję, gdzieś mnie to gniecie, frustruje. Z dnia na dzień coraz mniej jednak. Chyba nie ma co się szarpać z życiem - jest jakie jest, trzeba brać to na klatę, a dobre rady odnośnie usypiania dzieci kwitować uśmiechem i komplementem, że Ci radzący wyglądają na takich wypoczętych! :P

Nie zamykam bloga. Mam nadzieję, że kiedyś wrócę do regularnego pisania, a część z Was może wróci i będzie tu zaglądać. W miarę moich możliwości coś będzie się tu pojawiać. Za mało, aby utrzymać pewnie zainteresowanie wielu, ale za dużo, aby uznać blog za martwy. Będę Wam na fb przypominać starsze wpisy, jest ich parę setek!

Tym, którzy bywali tu przez lata, ale też tym, którzy dopiero docenili moją pracę - dziękuję. Blog to kawał mojego życia, ale priorytety się zmieniają i mam nadzieję, że to zrozumiecie.

Z pozdrowieniami, szacunkiem i miłością pozostaję,
Karolina

27 stycznia 2015

Kuskus, tęczowa sałatka i kotleciki z fety



Kolejna propozycja z książki Jamiego O. o gotowaniu na niskim budżecie. Pierwszy przepis w książce, pierwszy, który zobaczyłam i od razu poczułam chęć przygotowania go. Nie obyło się bez zgrzytu, o czym niżej, ale podejrzewam, że to nie wina przepisu.



Największą gwiazdą tego przepisu są tu dla mnie kotleciki z fety. Tak prosty pomysł, szybki w wykonaniu i tak smaczny efekt, że powtarzałam je od paru tygodni chyba cztery razy jako dodatki do różnych zestawów na lunch czy obiad. 

Co mi zgrzytało? Surowa cebula. Była gorzka. Nie wiem, czy to wina mojej cebuli, czy to może moja wina, bo nie powinnam jej trzeć 15 minut przed podaniem, a być może na samym końcu? A może powinnam zamarynować w soku z cytryny tuż po starciu? Nie wiem. Dajcie proszę znać w komentarzach. W przyszłości ten zestaw będę robić z różnymi surowymi warzywami, ale cebulę na wszelki wypadek pominę. 

Co tu w ogóle mamy? Mamy węglowodanowy zapychacz - kuskus. Mamy świeży dodatek - surowe warzywa i pieczone buraki. Chrupiącą pitę i lekkie, acz sycące kotleciki z fety. Do tego prosty dressing. Dla mnie to zestaw idealny.